Archiwum 20 kwietnia 2010


Tylko ja i moja przestrzeń...
Autor: rysia689
20 kwietnia 2010, 14:22

Wiosna za oknem, przyszła i rozgościła się na ulicach już na dobre. Drzewa coraz szczelniej otulają się  zielonymi listkami, ptaki śpiewają radośnie, a kolejne kwiaty pokazują się światu w całej swej okazałości. Dzisiaj widziałam mnóstwo tulipanów u ulicznych sprzedawców i strasznie mi ich szkoda... wolę widzieć je na rabacie, a nie zwiędłe nierozwinięte jeszcze dobrze pąki, które zamiast cieszyć to dobijają mnie jak sobie tylko uświadomię, że ktoś bezczelnie uciął je tylko po to aby zarobić. Wiem, że to takie sentymentalne podejście, ale ja uwielbiam patrzeć na naturę w nienaruszonym stanie... słuchać szumu drzew, pogawędki ptaków, patrzeć na szalone gonitwy wiewiórek i na kolorowe kwiaty na zielonej trawie... W Krakowie tak się nie da, cały czas słychać szum samochodów, tramwaje tłuką się po torowiskach, szare bloki przytłaczają... Nawet jak jestem w parku to ten dźwięki cały czas mi towarzyszą. Chciałabym wrócić do domu i zobaczyć się z mamą i siostrą. Chcę na chwilę się zatrzymać i wyciszyć się w sobie, tak żeby oderwać się od problemów i zmienić otoczenie. Uwielbiam Kraków, jest pięknym miastem... no właśnie miastem, a jestem dziewczyną z prowincji i już :) Do szczęścia potrzebuję otwartej przestrzeni, błękitnego nieba i zielonej łąki, bez min (czyt. wszechobecne psie kupy na chodnikach, trawnikach...) 

Rozmawiałam z Księciuniem dzisiaj tak sympatycznie, tak jak kiedyś... Odkupiłam mu tę nieszczęsną koszulkę, którą podarłam mu w czasie naszych głupich żartów. Tym razem zaczęło się od kostek lodu, bo rozmrażałam lodówkę i on wziął ten lód i włożył mi go za bluzkę. Ja zareagowałam natychmiast i zaczęłam go gonić i nacierać tym lodem. Jak się wygłupialiśmy, to on zaczął uciekać, ja za nim gonię i wyciągnęłam rękę żeby przytrzymać go za koszulkę... no i cholera tak złapałam tę nieszczęsną koszulkę, że poczułam jak materiał zostaje mi w rękach a Księciunio zwiewa nadal... Jak potem zobaczyłam, dziura tak 15 cm... No masakra... Było mi głupio jak cholera, no ale on to potraktował z przymrużeniem oka. Uwielbiam z nim rozmawiać, uważam go za porządnego człowieka, bywa opryskliwy i impulsywny, ale jest wobec mnie bardzo opiekuńczy i traktuje mnie jak swoją siostrę, a dodam iż nie znamy się jakoś szczególnie długo... Poznałam go pół roku temu, kiedy wprowadził się do naszego studenckiego mieszkania. Pamiętam jak wszedł i od razu pomyślałam, że to bardzo fajny koleś. Od samego początku mamy ze sobą dobry kontakt, sporo rozmawiamy, mamy podobne poczucie humoru i lubimy się ze sobą droczyć. Ostatnio nasze relacja zmieniła się i to w sumie z mojej winy... nie...nie mojej- naszej.On drwił ze mnie i z tego co robię, czyli standardowo mnie wkurzał na zasadzie takiego przekomarzania, tylko to wymknęło się spod kontroli i zdarzyło mu się mnie ośmieszyć przed moimi znajomymi, których zaprosiłam do siebie. Ja reagowałam w typowy dla mnie sposób czyli się wkurzałam, tylko że moi goście nie wiedzieli jak się zachować, czy śmiać się ...czy mi współczuć...  W niedzielę powiedziałam mu o wszystkim co mnie boli i po pierwsze ulżyło mi bardzo, po drugie on mnie przeprosił i obiecał, że to się nie powtórzy... Niby proste, ale ta rozmowa była trudna dla mnie, bo ja większość rzeczy skrywam głęboko w sobie, tak żeby nikt nawet się nie domyślał co mi siedzi w głowie. Ja nie potrafię mówić co mi przeszkadza, dopiero się tego uczę. Całe życie to ja się przystosowywałam do kogoś, moje potrzeby były spychane na dalszy plan, bo ciągle ktoś był ważniejszy... Tata jako inwalida na wózku inwalidzkim był skazany na pomoc drugiej osoby, trzeba było go nakarmić, przewinąć, posadzić na wózek, przygotować posiłek, przekręcić na drugi bok... mój plan był dostosowany żeby najpierw zaspokoić jego potrzeby, a potem sprawy domowe sprzątanie, gotowanie pranie, jakaś praca dorywcza na weekendach. Taki kierat, który był dobrze znajomy i ja się do niego dostosowałam i nigdy jakoś nie narzekałam. Kiedyś żałowałam, że mój tata nie zabierał mnie zimą na sanki,  nie pojedzie ze mną na rowerze... ale potem przestało mi to przeszkadzać. Dla mnie choroba taty była szarą codziennością, z którą się po prostu żyło. Nigdy też nie lubiłam sztucznej litości, takiej kiedy jakiś stary znajomy taty pytał co u niego, żeby zaraz komentować jaki to on biedny i pokrzywdzony przez los, zaraz też mówił mi o tym jakim był sympatycznym chłopakiem był mój tata, jakie to straszne nieszczęście go spotkało. Zamiast przyjść do taty i pogadać, po prostu z nim pobyć to zdecydowanie prościej było się ulitować i wrócić do swoich spraw. Choroba nie zmieniła taty, on pozostał sobą!Choroba unieruchomiła go na wózku i uzależniła od bliskich ... to była bariera dla niego, a nie dla znajomych, którzy z mojej perspektywy uśmiercili go za życia, zupełnie tak jakby choroba przeszkadzała w zwykłej rozmowie, jakby chorzy na sm byli trędowaci, a sm chorobą wirusową!  On  nigdy się nie skarżył... przyjął to zesłał los i pogodził się z tym. Fakt nie walczył bo nie miał nadziei, że będzie lepiej... przyjął wyrok i żył...  

Ten okres się zakończył, ale odcisnął się w mojej psychice i w moim charakterze. Zawsze myślę najpierw o drugiej osobie, dopiero potem o sobie. Nauczyłam się skrywać swoje problemy, bo nie chciałam dokładać zmartwień mojej mamie. Wolałam ją wyręczać w czym tylko mogłam i umiałam. Widziałam jak jej było ciężko. Musiała opiekować się chorym mężem, pracować żeby utrzymać dom i utrzymać rodzinę. Zaczęłam więc zwierzać się osobom, które uważałam za swoich przyjaciół.Kilka razy zdarzyło mi się przejechać na ludziach,  więc coraz skuteczniej zaczęłam się izolować. Zawęziłam grono ludzi którym ufam do minimum i znowu się rozczarowałam. Zaczęłam więc ważyć słowa i myśleć nad tym co mówię i do kogo. Sprowadziło się to tego, że nie mówię o sobie a słucham innych...  I znowu robi się jakaś patologiczna sytuacja, bo przejmuję się tym co do mnie mówią, traktuję to jak własny problem i staram się wspierać, podpowiadać rozwiązania. Tylko męczy mnie to psychicznie, bo dźwiganie własnych i cudzych problemów jest wykańczające. Księciunio nawet to dostrzegł i na swój sposób umie sprawić, że wraca mi dobry humor, jestem mu za to wdzięczna, on zapewne nie zdaje sobie sprawy jakie to dla mnie ważne ...